Z Neptunem lepiej nie zdzierać. Neptun jest groźny. Cholernie groźny. Wiem, co mówię.
Neptun jest jak twój nauczyciel polskiego w liceum – cztery lata go drażnisz, myślisz, że jesteś kozak, bo przed sztormem do portu zawsze udawało ci się zdążyć – wypracowanie na czas oddałeś, więc zawsze ci się uda. A on i tak ci w końcu zrobi totalny jubel na statku w postaci tróji na ustnej maturze, po czterech latach starania się o dobrą ocenę.
Dlatego tym razem wybraliśmy Posejdona. Posejdon – nie mniej groźny od Neptuna – wydaje się mieć dłuższy czas reakcji, dzięki czemu można z nim przygrać w tzw. bambuko. Instrukcja jak grać z Posejdonem w bambuko znajduje się dalej w artykule.
Za Słownikiem języka polskiego: bambuko - w potocznym wyrażeniu: zrobić kogoś w bambuko - oszukać kogoś, ośmieszyć;
Do Aten przyleciałem wczesnym popołudniem w sobotę. Z samolotu było widać fale jeszcze zanim zaczął się mocno zniżać. Moja reguła mówi – jak widzisz fale z samolotu, to jest źle. Ekwilibrystyka pilota podczas manewru lądowania tylko utwierdziła mnie w przekonaniu, że kuje. Wieje złem. Przyznaję, że to mój pierwszy rejs w Grecji. Grecja zawsze była bleee, bo podobno brud, smród itp.. nieważne.
Po wylądowaniu szybka akcja na lotnisku i jesteśmy w autobusie X96, który wiezie nas do mariny. W marinie sprawne przejęcie jachtu (wiedzieliśmy co i jak bo nasz klient pływał na nim 2 tygodnie wcześniej). Załoga się kwateruje, Cyclades 50.5 jest ogromny. Kabin dla gości pięć plus szósta dla skippera zapewniają, że wszystkim będzie wygodnie. Wieczorem ruszamy na kolację do jednej z lokalnych knajp (nie polecam tych przy marinie Alimos, jest masówa).
W niedzielę rano spotykamy się na śniadaniu. Humory dopisują, żartom nie ma końca. Śniadanie jest wybitnie przyrządzone. Szczęśliwie listę zaprowiantowania w same dobre rzeczy (w słoikach to mogą być co najwyżej kapary, a nie 60% prowiantu) przygotowałem wcześniej i w sobotę wszystko dowieźli nam na jacht. 2 lodówki spokojnie pomieściły zakupy.
Po śniadaniu włączam instrumenty, 35-40knt. Może coś nieskalibrowane. Niestety na jachcie obok trwa dyskusja czy jak jest vierzig to płynąć czy nie. Czyli wskazanie jest poprawne. Do południa utrzymuje się 9B i nic nie wskazuje na to, że przed nocą ma słabnąć. W międzyczasie odwiedzam inne nasze jachty rozdając banderki i dzienniki – wszyscy w doskonałych humorach, ale z wypłynięciem to chyba do poniedziałku poczekają. Ja również podejmuję decyzję, że wypływamy w poniedziałek. Załoga dowiaduje się o tym podczas ekstensywnego szkolenia z zasad bezpieczeństwa i obsługi jachtu (w końcu mamy czas). Na szkolenie schodzi nam prawie 3h, ale widzę, że wszyscy chcą ruszać. W sumie ja też wolałbym opuścić tą niezbyt przyjazną marinę. Szybka analiza. Wyjście pod wiatr 40knt, mam naprawdę mocny silnik, plus mocną strumienówkę w razie czego. Wyjście z mariny z wiatrem, więc ok. Dalej 3h przelotu na Aeginę w baksztagu z zawietrznym brzegiem – czyli bez dużej fali. Na Aeginie duże osłonięte kotwicowisko. Jacht ma 50 stóp, jest ciężki, w zasadzie nie widzę większego ryzyka. Załoga na dedycję o wypłynięciu reaguje z optymizmem. Wszystko idzie jak z płatka i po 3h stoimy na kotwicy w niemal pustej zatoczce na Aeginie. Od razu otwiera się jachtowy park wodny ze skokami z trapu, nurkowaniem i innymi cudami.
Wieczorem zjadamy najlepszą pastę (celowo nie używam słowa makaron) na tym rejsie! Basia przygotowuje coś, czego nie powstydziłaby się najlepsza restauracja w Italii (a włoskiej pasty zjadłem tonę i wiem, co mówię). Rejs miał w nazwie Cyklady, więc we wtorkowy poranek czas ruszać w kierunku wysp. Początkowo wszystko idzie dobrze, ale po kilku godzinach (przy wietrze 3-4b) okazuj się, że martwa fala po meltemi sprawia, że płyniemy 2- węzły i miota nami na wszystkie strony. Miały być Cyklady to będą, ale pierwszym priorytetem jest, abyśmy bezpiecznie wrócili do potu, przy okazji dobrze się bawiąc. Kucie pod tą falę to nie jest dobra zabawa. Zmiana kursu i lecimy na Hydrę.
Do portu wchodzimy około 1500, a tu 200 jachtów. Pierwsza linia cumuje do nabrzeża, druga do pierwszej, trzecia do drugiej i wreszcie czwarta do trzeciej. To chyba nie dla nas. Milę dalej jest całkiem przyjemna zatoka. Cumujmy na kotwicowisku, pod nami 6-10m wody, pomimo tego, że jesteśmy kilka metrów od brzegu. Niedaleko kilka knajpek więc załoga dzieli się na tych, co na jachcie i tych, co na ląd.
Kolejnego dnia nie wieje nic. W Hydrze było tylko dwóch jachtowych biegaczy, więc decyzja jest taka, że tego dnia zostajemy, robimy wycieczkę do miasta i generalny chill. Dzień mija na kąpielach wycieczkach, nurkowaniach a wieczorem zwiedzamy miasto i na koniec jedną z szalonych taksówek wodnych wracamy na jacht.
W środę wiatr lekko ruszył, więc obraliśmy kurs na Poros. Niestety podczas podejścia okazało się, że wschodni kanał jest chwilowo zamknięty, więc musieliśmy opłynąć wyspę i podejść od północy. Nie ma tego złego co by na dobre nie wyszło – dodatkowy kawałek trasy dał nam możliwość podziwiania brzegów wyspy. Podczas dopływania do miasta znowu zrobiło się 25 knt. Silnie, ale bez fali. Podejście do nabrzeża odbywa się z wyrzuceniem kotwicy. Do wyboru nabrzeże miejskie lub pływając keja dla jachtów do 14m (na szczęście 15-16m nie jest dla nikogo problemem). Przy kei prąd, a rano również woda.
Samo Poros to cudowne miasteczko z niezwykłymi widokami, mnóstwem schodów i kamiennych uliczek. Do tego ogrom restauracji i trag rybny otwarty od 0700 rano. Tu znów ekipa biegaczy okazała się przydatna i wróciła na jacht z kilkoma kilogramami dużych sardeli. Rano czas zleciał na kolejne gustowne śniadanie, kawę i ostatnie zakupy a porcie.
Po opuszczeniu Poros udaliśmy się w kierunku Epidaurusu. To niewielki miasteczko charakteryzuje się dziwnym wejściem do portu (uwaga na słupy i mieliznę), cudami archeologicznymi i właściwym Epidaurusem z teatrem, który znajduje się 13km w głąb lądu. Jako że był to nasz ostatni wieczór przed powrotem do Aten, do miasta nie udał się nikt. Za to kąpielom, skokom, nurom, lotom z trapy do wody etc. Nie był końca. W międzyczasie kapitan wraz z wachtą kambuzową przyrządzili ryby, dodatki ( w tym ziemniaki po peruwiańsku) i mogliśmy się cieszyć kolejną doskonałą kolacją przyrządzoną wyłącznie ze świeżych składników – takie rzeczy (chyba) tylko u nas.
W piątek rano wobec wędkarskiej klęski łowiącej części załogi postanowiliśmy się odkuć. Do wody poleciał chleb i inne kusidła dla mieszkańców morza. Po pewnym czasie Jacek złapał na haczyk rybę, niemniej się zerwała, więc wędkarsko mamy z rybami remis.
Po zakończeniu walk wędkarskich i ostatnich kąpielach ruszyliśmy w kierunku Aten. Żegluga całkiem przyjemna. W Alimos szybkie cumowanie do nabrzeża. Cysterna z paliwem podjeżdża pod jacht, więc ni trzeba się przejmować stacją benzynową. Wieczór spędzamy na jachcie z przerwą na kolację w restauracji obok mariny (tej, której nie polecam).
Sobota rano upływa pod znakiem pakowania, białego wina, podsumowań i miłych rozmów. Już teraz umawiamy się na kolejny rejs – tym razem Tajlandia!