Kuba, wbrew obawom wyrażanym przez żeglarzy stoi na wysokim poziomie jeśli chodzi o czartery jachtów. Wybierając się na archipelag Canerreos najlepszym miejscem do rozpoczęcia rejsu będzie Cienfuegos. Miejscowość znajduje się na południu wyspy, czyli przy brzegu zawietrznym, co daje nieco większy komfort żeglugi. Na Kubie wieje pasat, czyli praktycznie zawsze (w sezonie) mamy NW-W-WSW o sile 4-6B.
Nasz jacht
W marinie znajduje się sklep (słabo wyposażony) oraz bar (gdzie można zaopatrzyć się w lód). Zaprowiantowanie jachtu najlepiej zrobić korzystając z usług armatora. Zapłacimy ok 15% więcej niż gdybyśmy robili zakupy samemu, ale będziemy mieli wszystko co potrzeba. W marinie widziałem załogę ze śląska (pozdrawiam, spotkaliśmy się na Playa Sirena w okolicy Nowego Roku J), która robiła zakupy sama i wiedząc, co było w sklepie współczuję.
Marina, a właściwie Club Nautical w Cienfuegos
Armatorzy często oferują opcję cooka/marinero. Pierwszy raz korzystaliśmy z tej usługi i mogę powiedzieć tylko jedno – POLECAM, a nawet ZALECAM. Dlaczego? Cook był osobiście odpowiedzialny za zakupy. Po wejściu na jacht pokazał mi wszystko co dokładnie kupił, włącznie z 15 kilogramami lokalnych owoców oraz lobsterami. Po przejrzeniu co mamy, uzgodniliśmy co jeszcze dokupić, zrobiliśmy małe dodatkowe zakupy i gotowe. W ciągu całego tygodniowego rejsu dokupiliśmy w sumie:
- kilogram ryżu,
- puszkę sosu pomidorowego,
- paczkę serwetek,
- 2 litry soku.
Biorąc pod uwagę, że na jachcie były serwowane 3 różnorodne posiłki dziennie oraz przekąski, to wynik więcej niż bardzo dobry.
Cook był profesjonalnym kucharzem hotelowym, który przebranżowił się na jachty. Jedzenie było kosmiczne. Do tego każdy posiłek przy pięknie nakrytym stole, sprawiał że spotkanie przy stole było niemal uroczystością. Za taki serwis zapłaciliśmy mniej więcej tyle, co za dwie kolacje w restauracji.
Restauracje. To temat rzeka. Wyschnięta rzeka. Przez tydzień w restauracji byliśmy raz – pierwszego dnia w marinie. Było słabo. Cook gotował tak rewelacyjnie, że nikt za bardzo o restauracjach nie myślał. Zresztą ich tam nie ma. Jedna malutka restauracja dla turystów znajduje się na Cayo Largo, i to tyle.. Jeśli wcześniej zastanawiałeś się po co cook na jachcie to teraz, to chyba jasne. Rajskie wakacje na rajskich wyspach i gotowanie dla całej załogi? Nie, to naprawdę nie ma sensu.
Obsługa mariny bardzo profesjonalna, miła oraz gotowa na każde pytanie i nietypową prośbę. Tu naprawdę czuć, że to nie Chorwacja, gdzie marinero ma 30 jachtów do odprawienia w sobotę. Jacht przekazywał nam osobiście szef mariny. Przekazanie jak przekazanie, ale po nim nastąpiła odprawa. Armator życzy sobie plan rejsu, więc taki wcześniej przygotowałem, z godzinami wyjścia, wejścia etc. Szef mariny pochwalił J, po czym przeszedł ze mną po mapach CAŁĄ trasę, wskazują miejsca niebezpieczne, wymagające uwagi oraz te najpiękniejsze. To kolejny armator, który w naszej opinii dostaje 5 gwiazdek za odprawę. Po 30 minutach wiedziałem dokładnie gdzie chcę płynąć i co zobaczyć, a co nie.
Sam jacht w niezłym stanie, jak na jednostkę sześcioletnią. Tu i ówdzie lekkie przetarcia, ale to Fountaine Pajot a nie Hallberg Rassy. Orana 44 to czterokabinowy katamaran z 4 przestronnymi łazienkami, oraz dwoma kabinami skipperskimi na dziobach. Przestronna mesa (z której i tak rzadko się korzysta) oraz bardzo wygodny kokpit sprawiają, że jacht jest naprawdę wygodny. Ławeczka sternika spokojnie mieści 2 osoby dorosłe. Ogromna siatka w części dziobowej oraz zejścia do wody na rufie czynią z jachtu niesamowity sprzęt plażowo-kąpielowy. Największymi zaletami na tym mały zurbanizowanym akwenie są odsalarka oraz ogromne lodówki i zamrażalniki. Jedyne miejsce, gdzie można zatankować wodę to Cayo Largo, natomiast przy pomocy odsalarki przez tydzień nie było takiej potrzeby. Wszystkie sprzęty elektryczne generują naprawdę spore zużycie prądu, więc pomimo solarów na rufie codziennie przez 2-3h silnik musiał chodzić.
Pierwszego dnia wyruszyliśmy z Cienfuegos w kierunku Guano del Este. Samo wyjście z zatoki, w której znajduje się marina ma nieco ponad 4 nm i zajmuje około godziny. Po drodze można zobaczyć zarówno duże statki czekające na redzie jak i maleńkie łódeczki lokalnych rybaków. Trzeba uważać na lokalane tramwaje wodne, których stan techniczny nie budzi nadmiernego zaufania. Po wyjściu z zatoki stawiamy żagle i po całodziennym przelocie dopływamy do kotwicowiska po zawietrznej stronie wyspy Guano del Este. Sama wyspa ma kilkaset metrów długości i kilkadziesiąt szerokości. Znajduje się ok 55 nm od Cienfuegos. Ciekawostką jest dziwna latarnia morska. Jak się okazuje została zbudowana przez radzieckich budowniczych podczas zimnej wojny i miała wyglądać jak rakieta – coś w tym jest. Na północnym skraju wyspy znajduje się niewielka plaża odpowiednia do desantu i samotnego plażowania – parawany i clothing optional. Latarnię można zwiedzać, jest zamieszkała przez 2 latarników. Pomimo 25 węzłów wiatru postój na kotwicy komfortowy jak w zatoczce na Solinie. Trzeba tylko wiedzieć, gdzie dokładnie zakotwiczyć.
Latarnia morska Guano del Este
Kolejnego dnia udaliśmy się w stronę Cayo Largo. Po drodze Cayo des Dios z wrakiem katamaranu na mieliźnie ku przestrodze oraz Cayo Sal. Obie wyspy zapewniają bezpieczny postój przy wiatrach z W – SW. Cayo Largo jak sama nazwa wskazuje jest duże. W pewnych miejscach wokół wyspy można kupić świeże ryby / lobstery od rybaków płacąc lokalnym rumem sprzedawanym w sklepiku w marinie za 2.30 CUC.
Na Cayo Largo jest mnóstwo miejsc, gdzie można bezpiecznie zakotwiczyć. Na początek najlepiej zatrzymać się przy jednej z raf po stronie zawietrznej. Ohydnie wyglądające boje w rzeczywistości mają super mocne łańcuchy i pozwalają zatrzymać się przy same rafie. Kilka kromek chleba do wody i zaczyna się kosmos. Setki (a może i tysiące) ryb zaczynają kotłować się przy jachcie ku uciesze nurkującej załogi. Jako nurek mogę powiedzieć, że takiego bogactwa fauny podwodnej dostępnej przy użyciu ABC jeszcze nie widziałem. Najlepsze co można zrobić to wziąć w pięść kawałek chleba, zejść na 4-5m, wypuścić i cieszyć się kłębem ryb wokół, to naprawdę niesamowite!
Po nurkowaniu udaliśmy się na Playa Sirena – to trzecia najpiękniejsza plaża na świecie wg CNN Travel. Playa Sirena to końcówka Playa Paraiso (plaży rajskiej, która owe trzecie miejsce w rankingu zajęła), trudno dostępna z lądu. Dostać się do niej można albo jachtem, albo z wyspy, natomiast wymaga to 5 kilometrowego spaceru. Dzięki temu plaża jest niemal pusta. Podejście jest czyste, więc katamaran parkujemy na plaży wbijając się w piasek, a kotwicę wynosząc na ląd. Może się to wydawać dziwne, ale wszyscy tak robią i to najlepszy sposób na postój dzienny (nie nocny!!!).
Na plaży bielutki piasek, pelikany, bąkojady i biegacze z polskiej załogi, o której wcześniej wspominałem, miło było przybić piątkę!
Playa Sirena
Na wieczór zeszliśmy z plaży na kotwicę. Cała laguna ma 2-5m głębokości, więc miejsc do kotwiczenia jest aż nadto, ważne żeby wyrzucać cały łańcuch (u nas ponad 60m), gdyż wiatr 25+ knotów w nocy to nic dziwnego.
Rankiem udaliśmy się do Cayo Largo – jedynej mariny w okolicy. Wejście stosunkowo łatwe pomimo silnego wiatru. W marinie prąd, woda, knajpa oraz sklep. Na początek trzeba się odprawić. Tak, to ważne trzeba się odprawić, pomimo tego, że nadal jesteśmy na Kubie. Na pana celnika czekaliśmy około 45 minut oglądając płaszczki i rozgwiazdy odpoczywające 30cm od brzegu. Tutaj nikt się nie przejmuje upływem czasu, więc warto przyjąć lokalne obyczaje i przez cały rejs mieć pełen luz – zegarek na ręce trzymamy tylko po to, żeby po powrocie do kraju i zdjęciu go pochwalić się opalenizną na ręce. Na Cayo Largo znajduje się niewielkie lotnisko i trochę infrastruktury (w razie problemów medycznych/technicznych to jest jedyny port, gdzie można się udać po pomoc).
Na wyspie jest hodowla żółwi. Oficjalna wersja jest taka, że żółwie składają jaja na plażach Cayo Largo, gdzie są turyści i owa hodowla je zbiera, pozwala się żółwiom wykluć i później wysyła je hoduje i wysyła w morze. Podobno na początku sezonu (listopad) można dostać wiaderko żółwi z prośbą o wypuszczenie ich na konkretnej wyspie. My byliśmy w styczniu, żółwie były, ale nie do oddania. Po załatwieniu spraw lądowych udaliśmy się w kierunku Cayo Iguana.
Żaden żółw nie ucierpiał podczas tej sesji, dodatkowo główny bohater był macerowany po grdyce ku własnej uciesze
Cayo Iguana – kolejny raj na ziemi. Niewielka wyspa z bielutkim piaseczkiem i lasem namorzynowym. Nasz katamaran parkuje na głębokości 30 cm i kotwicę wleczemy do brzegu. Po drodze cudne czerwone rozgwiazdy grzeją się w płytkiej wodzie na białym piasku.
Na brzegu siedzi iguana. Patrzy. Podchodzę. Iguana Patrzy. Jesteśmy 50 cm od siebie i nic, nie ucieka. Ona jeszcze nie wie co to masowa turystyka, więc się mnie nie boi. Pewnie myśli co to za biały chłopak? A ja z aparatem, myślę - co to za zielona iguana. Z pomocą przychodzi nasz cook rzucając kawałek chleba.
Zaczyna się show. Nagle Iguan jest pięć. Każda chce ten kawałek chleba. Zaczyna się coś na kształt meczu rugby – iguany biegają w kółko walcząc o kawałek chleba, ja przygotuję się do ujęcia roku, a tu hiszpańskie culo.
Po Cayo Iguana nasz katamaran ponownie udał się w kierunku Playa Sirena – w końcu nie często jest się na trzeciej najpiękniejszej plaży świata. Znowu pojawił się pelikan. Ufnie zszedł na ląd, przyglądając się skipperowi. Ja w robocie, ty w robocie, jesteśmy w raju, więc napijmy się rumu.
Kolejnego dnia omijając Cayo Rosario udaliśmy się w kierunku Cayo Largo. Nocny postój na Guano del Este przebiegł spokojnie. Cook postanowił spędzić wieczór na wędkowaniu. Efekty widać poniżej.
Coto i jego nocny połów
Wstając o 3 rano musiałem przegonić gości z siatki dziobowej do kabin, ale co poradzić kiedy tak wygodne miejsce z widokiem na cudne niebo jest dostępne. Na archipelagu nie ma ośrodków gdzie żyją ludzie więc niebo jest niezmącone poświatą, dzięki temu widać miliony gwiazd!
Ostatniego dnia wchodząc do zatoki Cienfuegos postanowiliśmy otworzyć pełnego foka. Zaraz po otwarciu żagiel delikatnie pękł na długości ok 30 cm. Myślę sobie – po kaucji, ale z drugiej strony żagiel nie jest nowy, był zaraz obok pęknięcia łatany – sprawa do obronienia. Po drodze do portu zaliczyliśmy tankowanie. Samo wejście do mariny jest stosunkowo proste. Po zacumowaniu i wyokrętowaniu załogi zdałem jacht. Uszkodzenie żagla zgodnie z moją sugestią zostało pokryte przez armatora, serdecznym pożegnaniom z Cookiem nie było końca, dostał koszulkę Biwa o Gotland i na ostatnią noc zostałem z lokalnym rumem i rybą złowioną przez cooka – było pysznie.
Podsumowując, Kuba jest cudna! Jest żeglarsko wymagająca, turystycznie niezniszczona, i pomimo, że ten wpis jest po to, żeby was zachęcić do odwiedzenia tego miejsca, chciałbym aby jak najmniej turystów tam podróżowało – a przełoży się to na zachowanie dziewiczego piękna tej krainy!